Looy jest fanem filmowej struktury. Operuje podwójną retrospekcją, mnoży pierwszoplanowych bohaterów, stara się opowiadać ich historie równolegle i pokazać proces, w którym splatają się one na
Jeśli "Pięćdziesiąt twarzy Greya" jest kobiecą fantazją o królewiczu i jego pokoju mrocznych zabaw, to "Loft" jest fantazją męską, w której nowojorski apartament wynajmowany na wyłączność przez pięciu kumpli zamienia się w ogród rozkoszy ziemskich. O ile od filmu Sam Taylor-Johnson głównie wieje nudą – bo pierwszy akt bajki o Stalowej Księżniczce i Szarym Księciu rozciągnięto do metrażu dwugodzinnego filmu z nadzieją, że nikt tego nie zauważy – o tyle męska sensacja Erika Van Looya doprowadza do białej gorączki. Jeśli jeszcze nie wiecie, mężczyźni głupieją, myśląc o seksie, święcie wierzą, że "każdy kaszalot ma ładną koleżankę", a "prostytutki nie można zgwałcić". Za takie idee i teksty – ceremonialnie wypowiadane i z powagą egzekwowane w scenariuszu – przychodzi kara i bynajmniej nie będzie nią klaps w pupę.
Looy jest fanem filmowej struktury. Operuje podwójną retrospekcją, mnoży pierwszoplanowych bohaterów, stara się opowiadać ich historie równolegle i pokazać proces, w którym splatają się one na wzór spirali DNA. Intryga się spiętrza, wiarygodność historii maleje, a finałowych przewrotek jest aż nadto. Taka gra mogłaby bawić, gdyby tylko strukturalny szkielet nie był wypełniony wyłącznie gatunkowymi kliszami, irytującymi stereotypami i bohaterami z bożej łaski. Na pierwszym planie jest ich pięciu, to najlepsi przyjaciele. Karl Urban (Vincent), James Marsden (Chris), Wentworth Miller (Luke), Eric Stonestreet (Marty) i Matthias Schoenaerts (Phil) to świetni aktorzy, którzy zmarnowali duży potencjał, grając przykrojonych do swoich drogich garniturów nudnych biznesmenów. Spędzają oni czas na bankietach i celują w zdradzaniu bądź podrywaniu panienek stworzonych jeden do jednego według polskiego wzorca, zgodnie z którym kobiety dzielą się na matki (tudzież siostry), żony i kochanki. Pierwsze są nietykalne; drugie sfrustrowane; trzecie młode, ponętne i zastraszająco głupie. Dla tych ostatnich panowie wynajmują elegancki loft. Hotele oraz stres, że do rodzinnego domu przyjdzie pechowy wyciąg z karty kredytowej, to przeżytek. Apartament ma być rajem, ale jak to z arkadyjskimi ogrodami bywa, zakrada się do niego zło.
Luke znajduje w mansardzie umoczone w kałuży krwi ciało kobiety. To punkt kulminacyjny w życiu pięciu przyjaciół, godzina zero, w której zaczynają wychodzić na jaw sekrety do tej pory zamiatane pod dywan. "Niewiarygodne są te opowieści" – mówi policjantka, przesłuchująca Vincenta. Trudno się jej dziwić. Z biegiem akcji okazuje się, że panowie przeżyli wszystko, co może się złożyć na mało oryginalną, ale bogatą w atrakcję bajeczkę z testosteronem w roli głównej. Zdradzali żony, zakochiwali się w prostytutkach, spotykali kobiety, które wyznawały im miłość po pierwszej spędzonej wspólnie nocy i takie, które zabraniały im mówić o miłości. Deflorowali dziewice, eksperymentowali z sado-maso, szantażowali, uwodzili, zrywali i doprowadzali do szaleństwa. Looy odkrywa ich grzeszki powoli i z gracją. Stara się potęgować napięcie, stopniując charakter perwersji i robi przy okazji wszystko, byśmy nie wpadli na ślad mordercy. Każdemu z mężczyzn daje powód, dla którego mógłby zabić, lub obarcza winą, która uczyniłaby go ofiarą starannie zaplanowanej zemsty.
Pytanie tylko, czy kogoś to obchodzi? Looy desperacko walczy o uwagę. Mnoży zwroty akcji i wciąż zmienia perspektywę. Zaczyna to jednak nudzić szybciej niż śledztwo prowadzone w sprawie kradzieży telefonu komórkowego. Nie ma w "Lofcie" bohatera, któremu chciałoby się kibicować, ani ofiary, jakiej można by współczuć. To film gładki, zimny i wykrojony z nudną perfekcją jak blaty marmurowych stołów zdobiące eleganckie mieszkania z rozkładówek czasopism. Nie ma w nim energii napędzającej dobre sensacyjne kino ani napięcia typowego dla rasowych kryminałów. Chyba wolałabym, żeby Looy nakręcił amerykański remake swojego belgijskiego filmu w konwencji slapstickowej komedii pomyłek. Usprawiedliwiałaby ona psychologiczne uproszczenia, jednowymiarowość postaci i serie niewiarygodnych zwrotów akcji. Dobry sytuacyjny komizm rozluźniłby też atmosferę nadętą jak balon i nadał sens światu przedstawionemu; w obecnej formie pustemu i nieciekawemu, jak każda fantazja stworzona bez dozy wyobraźni.
Rocznik '86. Ukończyła filmoznawstwo na UJ, dziennikarka, krytyczka filmowa, programerka Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jako wolny strzelec współpracuje z portalami Filmweb.pl, Dwutygodnik.com i... przejdź do profilu